Lifestyle, Psy

Good bye Lili…

Był sierpniowy wieczór 2009 roku, kiedy wracałam do domu z bieszczadzkich szlaków.

Byłam już w autobusie do Krakowa, kiedy zadzwonił telefon. Już wiedziałam, że to nie będzie dobra wiadomość. Tak po prostu, jak to czasami bywa, coś mnie tknęło.

– Mama, wracacie już ? – usłyszałam głos mojej córki. – Ja ci muszę coś powiedzieć.

-Co się stało? Mów, proszę – zdenerwowałam się nie na żarty, bo w telefonie na długą chwilę zaległa cisza.

-Rocky nie żyje, nie gniewaj się, musiałam podjąć  decyzję i pozwolić go uśpić  Przyjeżdżajcie prędko.

Co się stało? Dlaczego? Był wypadek? Rocky zachorował nagle? Tysiące myśli przelatywało mi przez głowę i po chwili przyszedł czas na łzy. Rocky był naszym czternastoletnim psem, którego wzięliśmy ze schroniska przed sześcioma laty.

W naszym domu zawsze były psy, wszystkie bardzo kochane. Rocky przyszedł po Maksie, owczarku niemieckim, który był z nami od szczeniaka i rósł z moim synem, byli równolatkami. Zabrał go nowotwór w 2003 roku.

Rocky, śmieszny, bardzo kudłaty duży mieszaniec, łagodny jak baranek, trafił do nas ze schroniska.

Był psem seniorem, miał osiem lat i to on mnie wybrał,  elegancko  podając mi swoją wielką łapę zza krat pomieszczenia w schronisku, w którym smętnie wypatrywał polepszenia swego losu.

Kartka , która wisiała w schronisku na drzwiach jego tymczasowego „domku” informowała, że jest bardzo przyjazny, nie tylko w stosunku do ludzi, innych psów, ale i kotów, co było mega ważne, bo w naszym domu mieszkały też koty.

Celowo tak się wyraziłam, bo kota nie można mieć.

Psa owszem, ale kota nigdy. Można najwyżej być otwieraczem puszek, kuwetowym, poduszką do spania, w każdym razie zawsze sługą. Ale to nic nie szkodzi, juz sama obecność tych małych tygrysów jest nagrodą za wszelkie trudy.

Nie wyobrażam sobie domu bez kotów, choć kiedyś było inaczej.

Jednak tym razem, kiedy z podpuchniętymi od płaczu oczami wreszcie dojechałam do domu, a podróż była długa, bo z Bieszczad  do Berlina, żaden kot nie był mnie w stanie pocieszyć.

Potrzebowałam radosnego merdania psiego ogona, mokrego nosa, łap opierających się na moich kolanach i długich spacerów. A czy to wszystko mogł mi dać kot??? No nie. Wiadomo, że nie.

Od psiarzy, którzy tracą swojego czworonożnego przyjaciela często słyszę, że jak to, mam wziąć do domu nowego psa, kiedy serce ściska się z żalu za tym, który dopiero co mnie opuścił?

Tak, moja odpowiedź brzmi TAK !

Są różne powody ku temu, a każdy jest równie istotny.

Przede wszystkim wszędzie : w schroniskach, na ulicach, w domach tymczasowych czekają psie nieszczęścia. Biedne do granic wytrzymałości.

Po przejściach, zniszczone złym losem, a najczęściej ludzką ręką.  Myślę, że to nie jest tak jak często słyszę, że biorąc do domu kolejnego psa, zdradza się pamięć tego, który odszedł za Tęczowy Most. Jest wręcz przeciwnie. To prawdziwy łańcuszek dobra, który nigdy się  nie kończy.

Drugim powodem, równie istotnym, który wiąże się z pierwszym, jest szybsze zagojenie się rany w sercu.

Kiedy w domu pojawia się wdzięczny pychol z błyszczącymi ze szczęścia oczami, czujesz, że jest ci lepiej.

Już możesz iść na spacer, już masz wiernego słuchacza, bo przecież pies nigdy nie lekceważy twojego zdania i zawsze się z toba zgadza, no i czujesz, że jakby w tym nowym psie nadal żyła jakaś cząstka tamtego, który odszedł. Krótko mówiąc masz uczucie, że czynisz coś dobrego.

Życie wraca w swoje utarte koleiny. Jakby wsunąc stopy w  stare, wygodne kapcie.

Tak było ze mną.

Próbowałam nawet chodzić na spacer do parku, do lasów, ale to było beznadziejne, straszne po prostu! Chodziłam bez celu, w dodatku wszędzie widziałam szczęśliwe psy z ich szczęśliwymi właścicielami. Więc wracałam do domu zrezygnowana i często  po prostu spłakana.

goodbye lili

Myślałam, że muszę trochę poczekać, ale właściwie na co? Byłam nieszczęśliwa do szpiku kości. Człowiek, który od zawsze miał psa, nie umie żyć bez. Życie nagle robi się puste.

Mój kochany mąż nie mógł dłużej na to patrzeć.

– Kochana, ty musisz mieć smycz w ręce, inaczej umrzesz – powiedział któregoś dnia, a było to dwa tygodnie po śmierci Rockyego . I przyniósł mój laptop.

– Szukaj – dokończył zdanie i usiadł spokojnie obok.

I zaczęliśmy poszukiwania. Nie miałam wielkich wymagań, tylko jedno. Tym razem miała to być suczka. Tak po prostu. Zawsze były samczyki, teraz bardzo chciałam suczkę.

Setki stron, setki zdjęć, aż w końcu eureka, jest !!!

Na stronie  https://www.ein-freund-fuers-leben.org/, bo mieszkaliśmy wtedy jeszcze w Berlinie zobaczyłam malutką suczkę. Pochodziła z Hiszpanii i miała za sobą potworne doświadczenia, o czym przekonałam się później.

Dziewczyna, która stworzyła  organizację , Christina, dała nam numer telefonu do rodziny, u której znajdowała się nasza suczka. Aisea – takie było jej imię. W Hiszpanii ktoś oddał ją do strasznego, nie nie schroniska, to była swoista stacja śmierci, gdzie psom i kotom dawano kilka tygodni czasu, jeśli nikt się nie zgłosił, zwierzęta zabijano. Tak po prostu.

Aisea miała szczęście, bo zobaczyła ją koleżanka Christiny, która tam, w Hiszpanii ratowała niechciane, sponiewierane przez los zwierzęta.

Suczce podarowano życie. Przyleciała do Berlina i w domu zastępczym  czekała na kogoś, kto ją tak naprawdę, z całego serca pokocha.

Dom, w którym znajdowała się Lili, był na drugim końcu miasta, a Berlin jest molochem. Kiedy zadzwoniliśmy do drzwi, usłyszelismy cieniutkie szczekanie i wreszcie zobaczyliśmy Ajseę. Natychmiast stanęła na tylnych łapeczkach i z nadzieją patrzyła nam w oczy.

A my spojrzeliśmy na siebie.

Bierzemy? Bierzemy. Nie mogło być innej opcji.

I oczywiście żadna Aisea.  Taka śliczna  malutka suczka mogła zostać tylko Lili. Zatem najpierw był spacerek z Lili, potem pożegnanie i obietnica, że wracamy jak tylko podpiszemy niezbędne papiery.

Za dwa dni pojechaliśmy po Lili. Całą drogę ani  pisnęła , była grzeczna i spokojna, jakby jej nie było.

Kiedy dojechaliśmy do domu, tuż przed drzwiami wysunęła sprytnie głowę z obroży i już jej nie było!

Boże, jaka byłam zrozpaczona, mówiłam sobie, że jestem najgorsza,beznadziejna,  że nawet nie potrafię utrzymać malutkiego pieska na smyczy.

Co robić?

Przecież Lili nie znała nas, nie znała otoczenia, wszystko było dla niej obce. Szukaliśmy jej po całym osiedlu, ba, mój syn objechał rowerem cała dzielnicę. Ja nie byłam zdolna do  niczego, płakałam i chodziłam jak błędna w kółko po zawiłych krętych uliczkach naszego osiedla.

Zreszta szukali jej też inni. Pół osiedla zaangażowało się w szukanie naszej suczki. Rozlepiliśmy ogłoszenia na drzewach, na przystankach, cóż z tego, wszystko na próżno.

Zrozpaczona patrzyłam jak zbliża się noc, a naszej Lili jak nie było, tak nie było. Oczywiście, że tej nocy nikt z nas prawie wcale nie spał. Mój mąż wznowił poszukiwania wczesnym świtem, ja wreszcie zamknęłam oczy i pogrążyłam się w niespokojnm , pełnym koszmarów śnie.

O godzinie siódmej rano zadzwonił telefon.

-Dzień dobry, chyba jest u mnie pani piesek- usłyszałam w sluchawce kobiecy głos.

Okazało się, że Lili rankiem spotkała panią, która szła ze swoimi pieskami na spacer. I poszła za nią ! A pani, która zobaczyła zdjęcie Lili przyczepione na drzewie , od razu ją poznała, sprytnie zwabiła  do ogrodu, zapięła jej smycz i zadzwoniła do nas.

Radości nie było końca !

Pani mieszkała niedaleko, więc w ciągu 20 minut Lili była w domu. Christina, dobra wróżka powiedziała, że Lili uciekła dlatego, że nasze drzwi na klatkę schodową mogły jej przypominać te, za którymi znajdowała się w stacji śmierci w  Hiszpanii.

Zaczęło się nasze współne życie.

Była z nami 10 pięknych lat.

Bardzo bała się hałasu. Dopóki mieszkaliśmy w mieście, szczególnie stresujący był Sylwester, który w Berlinie zaczynał się już w Boże Narodzenie. Tak, bo już wtedy zaczynała się orgia petard, fajerwerków i świec dymnych.

Lili bała się strasznie. Musiał upłynąć cały miesiąc, zanim dobrowolnie wychodziła na spacer. Im była starsza, tym bardziej się to pogłębiało. Piszę to też po to, żeby każdy, kto lubi w Sylwestra sobie poszaleć z fajerwerkami, dwa razy się zastanowił.

Lili była kochaną , bezkonfliktową  suczką. Dobrze żyła z naszymi kotami, a później też z psami, które jakoś tak wskoczyły na nasz pokład.

Pod koniec życia cierpiała na niewydolnośc serduszka. Raz udało się ją uratować. Drugi raz było za późno.

Lili cierpiała.

Zapaść przyszła nagle.  Dusiła się.  Z minuty na minutę było coraz gorzej. Poprosiłam naszego weterynarza o niczym nie upiększoną odpowiedź. Czy jest szansa? Kilka dni, w najlepszym wypadku…

Lili zasnęła w moich ramionach. Szepnęłam jej na uszko, żeby pozdrowiła moją Meggy, tam, po drugiej stronie, za Tęczowym Mostem.

Good bye Lili, do zobaczenia… kiedyś…

Inne opowieści o Lili

tutaj

i w mojej książce

Pozdrawiam serdecznie – Agnieszka

Zainteresował Cię ten temat?  Podoba Ci się to co piszę? Ucieszę się, jeśli zechcesz zostać moim Patronem i wesprzeć mnie w tym co robię.

Zapraszam Cię na moją  stronę na Patronite.pl

Dla Patronów przygotowałam niebanalne nagrody.

 

(Visited 412 times, 1 visits today)

20 thoughts on “Good bye Lili…

  1. Bardzo piękna i wzruszająca opowieść. Cieszę się, że są tacy ludzie, jak Ty, którzy mają w sobie ogromną miłość do zwierząt. A przecież niestety nie jest to regułą. Pozdrawiam Cię serdecznie i wszystkich twoich pupilów 🙂

  2. Ech, rozumiem co czujesz, też kocham zwierzęta, aż za bardzo i szybko się do nich przywiązuję, dlatego ciągle mówię sobie, że nie będę już brać żadnego zwierzaka, bo potem strasznie przeżywam jego odejście. Nie wiem, czy czytałaś moje wcześniejsze posty o Lakim, którego znaleźliśmy porzuconego w naszej okolicy, był bardzo zaniedbany i schorowany, a do tego staruszek, głuchy i prawie ślepy, był z nami 9 miesięcy, ale musieliśmy go uśpić, bo bardzo cierpiał. Do dziś płacze jak sobie o nim przypomnę, nasza sunia ma 11 lat i jest chora, najprawdopodobniej rak, bierze leki, ale liczę się z tym, że w każdej chwili może jej się pogorszyć, nie dopuszczam tej myśli, że po tylu latach wspólnie przeżytych miałoby jej nie być. Mąż mówi, że po niej już nie będziemy mieć psa, ale ja wiem, że nie damy rady długo tak wytrzymać, bo oboje z mężem kochamy zwierzęta, a zwłaszcza psy. Nieraz mamy ochotę iść do schroniska wyprowadzić jakieś biedy na spacer, ale wiem, że serce by mi pękło patrząc na te smutne ślepka tych wszystkich psów. Musiałabym wszystkie wziąć do domu. Sama jak wiesz mam poważne problemy ze zdrowiem i niestety nie jestem w stanie się zajmować zwierzętami, a mąż ciągle pracuje i niestety to wszystko komplikuje, bo inaczej byśmy pewnie mieli kilka psiaków 🙂
    Smutna ta Twoja opowieść, nie mogłam się powstrzymać od łez, ale kiedyś taka pani ze schroniska powiedziała nam, że dobre i te kilka miesięcy jak Laki pożyje wśród ludzi, którzy go pokochają i się nim zajmą. Dobrze, że do nas trafił, bo ostatnie dni nie był sam, a gdy odchodził byliśmy przy nim i głaskaliśmy go 🙁 Nie potrafię zrozumieć jak można być tak bezdusznym człowiekiem i robić krzywdę tym bezbronnym najmniejszym braciszkom naszym 🙁
    To piękne, że podarowaliście Lili tyle pięknych lat przeżytych u was i gdyby nie ta kobieta, która uratowała ja od śmierci, to nie wiadomo co by z nią było.

    Pozdrawiam Cię serdecznie Agnieszko 🙂

    1. Gabuniu, bardzo dziekuję Ci, z całego serca dziekuje Ci za ten komentarz. Tak sobie myslę, że jesteś taka jak ja… I myślę serdecznie o Tobie i Twojej suni, rozumiem Cie jak nikt chyba…

  3. Aż mi łzy się zakręciły i nos zaszczypał a to dlatego e też mamy naszą kochana Abusię i nie wyobrażam sobie życia bez niej. Kupiliśmy ją chorą z genetyczną chorobą i była juz decyzja o uśpieniu jej bo bardzo cierpiała ale ja zadecydowałam, że damy jej szansę i będziemy walczyć i była to dobra decyzja. Zwierzak w domu zbliża do siebie ludzi, to chodząca miłość i radość 🙂

    1. Aniu, dobrze zrobiłaś, że walczyłaś o waszą Abusię,życzę wam wielu wspaniałych chwil z nia, bo dom bez zwierząt to pusta skorupa,nie wyobrażam sobie nie mieć obok siebie merdających ogonków i mruczących kłebuszków. Na szczęście jest ich trochę u nas…
      Pozdrowionka 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *